BEVIRO SHOP
o mnie
zakres usług
moje opinie
moje ogłoszenia
Informacje
Odwiedziny strony: 150208
Reklama
O firmie
Promuj profil
Użytkownik nie udostępnił danych.
Moje specjalizacje
|
Szanowni Państwo. Proszę nie sugerować się, pozytywnymi wpisami, odnośnie firmy BRUK Robert Peczyński. Wszystkie pozytywne opinie na temat tej firmy, są publikowane, przez córkę i syna Peczyńskiego, który dysponuje kilkunastoma stanowiskami komputerowymi, serwerami i tym podobnymi rzeczami, które ułatwiają Peczyńskiemu, kontrolę nad negatywnymi wpisami. Firma BRUK Robert Peczyński, to banda oszustów i naciągaczy, którzy bez żadnych skrupułów, wykorzystują nie uwagę klientów, którzy podpisują z Peczyńskim umowę, na zakup i ułożenie kostki brukowej. Wszystko jest pięknie i ładnie, do momentu otrzymania rozliczenia końcowego od firmy BRUK Robert Peczyński. Po otrzymaniu rozliczenia, okazuje się, że cena za zakup i ułożenie kostki, wzrasta trzykrotnie. Mało tego, w moim przypadku, została ułożona kostka, trzeciego gatunku. Oczywiście sprawa trafiła do sądu, gdzie właściciel Robert Peczyński, wraz ze swoim adwokatem, usilnie przedstawiają, jak to właśnie firma BRUK, została oszukana przez klienta, który jest nie świadomy tego, jaką umowę podpisuje z firmą BRUK Robert Peczyński. Z moich informacji wynika, że od roku 2016 tego, firma BRUK Robert Peczyński, jest w sporze sądowym z ponad 115 pokrzywdzonymi klientami , którzy zostali w jakiś sposób, oszukani przez firmę BRUK Robert Peczyński. Sam właściciel firmy BRUK, jak i jego rodzina, nie ma najmniejszego poważania w mieście Marki. WSZYSTKICH PRZESTRZEGAM PRZED FIRMĄ BRUK ROBERT PECZYŃSKI!!!!!!! Nie dajcie się oszukać, tak jak dało się oszukać ponad stu klientom, którzy teraz ponoszą konsekwencje, współpracy z Firmą BRUK. Jest tyle porządnych firm brukarskich, które nie okradają klientów i z najwyższą starannością wykonują swoje usługi. NIE DLA OSZUSTWA PRZEZ FIRMĘ BRUK ROBERT |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob
s |
|
|
|
Szanowni Państwo. Proszę nie sugerować się, pozytywnymi wpisami, odnośnie firmy BRUK Robert Peczyński. Wszystkie pozytywne opinie na temat tej firmy, są publikowane, przez córkę i syna Peczyńskiego, który dysponuje kilkunastoma stanowiskami komputerowymi, serwerami i tym podobnymi rzeczami, które ułatwiają Peczyńskiemu, kontrolę nad negatywnymi wpisami. Firma BRUK Robert Peczyński, to banda oszustów i naciągaczy, którzy bez żadnych skrupułów, wykorzystują nie uwagę klientów, którzy podpisują z Peczyńskim umowę, na zakup i ułożenie kostki brukowej. Wszystko jest pięknie i ładnie, do momentu otrzymania rozliczenia końcowego od firmy BRUK Robert Peczyński. Po otrzymaniu rozliczenia, okazuje się, że cena za zakup i ułożenie kostki, wzrasta trzykrotnie. Mało tego, w moim przypadku, została ułożona kostka, trzeciego gatunku. Oczywiście sprawa trafiła do sądu, gdzie właściciel Robert Peczyński, wraz ze swoim adwokatem, usilnie przedstawiają, jak to właśnie firma BRUK, została oszukana przez klienta, który jest nie świadomy tego, jaką umowę podpisuje z firmą BRUK Robert Peczyński. Z moich informacji wynika, że od roku 2016 tego, firma BRUK Robert Peczyński, jest w sporze sądowym z ponad 115 pokrzywdzonymi klientami , którzy zostali w jakiś sposób, oszukani przez firmę BRUK Robert Peczyński. Sam właściciel firmy BRUK, jak i jego rodzina, nie ma najmniejszego poważania w mieście Marki. WSZYSTKICH PRZESTRZEGAM PRZED FIRMĄ BRUK ROBERT PECZYŃSKI!!!!!!! Nie dajcie się oszukać, tak jak dało się oszukać ponad stu klientom, którzy teraz ponoszą konsekwencje, współpracy z Firmą BRUK. Jest tyle porządnych firm brukarskich, które nie okradają klientów i z najwyższą starannością wykonują swoje usługi. NIE DLA OSZUSTWA PRZEZ FIRMĘ BRUK ROBERT |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała. Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę. Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy. Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać. Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy. Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody. Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko. Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie. – Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziwnie spokojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję! – Dobrze się pani czuje? Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierwsza Upiory na obrazach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czerwiec 1993 Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował. Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być. W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców. Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną. Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami. Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko. Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno. Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni. W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział. Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył. Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie. Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami. – Mówiłem, żebyś tu nie wchodził. Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia. – Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem. Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie. Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie. – Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę. – Tak – wyszeptał z trudem. Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia. – Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę. Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy. – Widzisz, Remik, pieniądze to ******. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz? – Nie. – Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary. – Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera? Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował: – Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa. – To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes? Nycz chwilę przetrawiał te informacje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko? Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie. – Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące? Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości. – Jest – powiedział tylko. Orzeł jakby nagle się rozpromienił. – Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły. – Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik? – Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu. Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie. – Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające. – Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem. Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie. – Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze. – Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie. Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię. – To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy. – To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz. – W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł. Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać? – Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna. Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie. Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny. Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dob |
|
|
|
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia |
|
|
|
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie. Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. | | | |