informacja medyczna | informacja medyczna | informacja motoryzacyjna | informacja budowlana | windykacja | praca | sprzedam | sprzedam
zarejestruj się |
zaloguj się
medyczne: informacja medyczna lekarz stomatolog weterynarz ogłoszenia zwierzęta klinika badanie sanatorium lekarze zdrowie lekarz
prawnicze: prawnik prawnicy windykacja komisariat ochroniarze sąd rejonowy sąd okręgowy sąd apelacyjny urząd miejski komornicy odsetki ustawowe odsetki podatkowe
budowlane: informacja budowlana ranking fachowców fachowiec działki budowlane
motoryzacyjne: informacja motoryzacyjna ranking mechaników pomoc drogowa holowanie
ogłoszeniowe: sprzedam praca baza adresowa platforma handlowa kwiaty na telefon wrocław centrum ogłoszeń prasowych
wybierz kategorię
 

BEVIRO SHOP

moje ogłoszenia
Informacje
Odwiedziny strony: 150636
Reklama
Nazwa:
BEVIRO SHOP
Adres:
Żwirki i Wigóry 15
05-220 Warszawa , mazowieckie
Telefon:
---
---
www:
e-mail:
---
Kontakt:
Napisz do nas - czekamy na Twój kontakt 24h
godziny pracy ... zobacz ...
sprawdź inne formy kontaktu ... zobacz ...
rejestracja telefoniczna ... zobacz ...
rejestracja internetowa ... zobacz ...
kliknij tutaj ...
Dodaj opinię
Zwiń formularz
Przedstaw swoje stanowisko:
     

Treść Twojej opinii:


Podpis:

Twój adres e-mail:


W celu zabezpieczenia antyspamowego
aby dodać opinię należy przepisac kod z obraza poniżej.
Zwiń formularz
Osób na stronie: 2
| Popularność:
0.3 | Ocena:
3.4 (głosów 1777)

Opinie o mnie

Wartość opinii:
3.4
Pozytywnych:
1118  
Neutralnych:
112  
Negatywnych:
547  
Łącznie:
1777  

Dodaj opinię

Pokaż opinie:              
Opinia: Negatywna
Autor: autor 528706
Szanowni Państwo. Proszę nie sugerować się, pozytywnymi wpisami, odnośnie firmy BRUK Robert Peczyński. Wszystkie pozytywne opinie na temat tej firmy, są publikowane, przez córkę i syna Peczyńskiego, który dysponuje kilkunastoma stanowiskami komputerowymi, serwerami i tym podobnymi rzeczami, które ułatwiają Peczyńskiemu, kontrolę nad negatywnymi wpisami. Firma BRUK Robert Peczyński, to banda oszustów i naciągaczy, którzy bez żadnych skrupułów, wykorzystują nie uwagę klientów, którzy podpisują z Peczyńskim umowę, na zakup i ułożenie kostki brukowej. Wszystko jest pięknie i ładnie, do momentu otrzymania rozliczenia końcowego od firmy BRUK Robert Peczyński. Po otrzymaniu rozliczenia, okazuje się, że cena za zakup i ułożenie kostki, wzrasta trzykrotnie. Mało tego, w moim przypadku, została ułożona kostka, trzeciego gatunku. Oczywiście sprawa trafiła do sądu, gdzie właściciel Robert Peczyński, wraz ze swoim adwokatem, usilnie przedstawiają, jak to właśnie firma BRUK, została oszukana przez klienta, który jest nie świadomy tego, jaką umowę podpisuje z firmą BRUK Robert Peczyński. Z moich informacji wynika, że od roku 2016 tego, firma BRUK Robert Peczyński, jest w sporze sądowym z ponad 115 pokrzywdzonymi klientami , którzy zostali w jakiś sposób, oszukani przez firmę BRUK Robert Peczyński. Sam właściciel firmy BRUK, jak i jego rodzina, nie ma najmniejszego poważania w mieście Marki. WSZYSTKICH PRZESTRZEGAM PRZED FIRMĄ BRUK ROBERT PECZYŃSKI!!!!!!! Nie dajcie się oszukać, tak jak dało się oszukać ponad stu klientom, którzy teraz ponoszą konsekwencje, współpracy z Firmą BRUK. Jest tyle porządnych firm brukarskich, które nie okradają klientów i z najwyższą starannością wykonują swoje usługi. NIE DLA OSZUSTWA PRZEZ FIRMĘ BRUK ROBERT
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: ReklamaEBOOK 528668
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob s
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Negatywna
Autor: autor 528088
Szanowni Państwo. Proszę nie sugerować się, pozytywnymi wpisami, odnośnie firmy BRUK Robert Peczyński. Wszystkie pozytywne opinie na temat tej firmy, są publikowane, przez córkę i syna Peczyńskiego, który dysponuje kilkunastoma stanowiskami komputerowymi, serwerami i tym podobnymi rzeczami, które ułatwiają Peczyńskiemu, kontrolę nad negatywnymi wpisami. Firma BRUK Robert Peczyński, to banda oszustów i naciągaczy, którzy bez żadnych skrupułów, wykorzystują nie uwagę klientów, którzy podpisują z Peczyńskim umowę, na zakup i ułożenie kostki brukowej. Wszystko jest pięknie i ładnie, do momentu otrzymania rozliczenia końcowego od firmy BRUK Robert Peczyński. Po otrzymaniu rozliczenia, okazuje się, że cena za zakup i ułożenie kostki, wzrasta trzykrotnie. Mało tego, w moim przypadku, została ułożona kostka, trzeciego gatunku. Oczywiście sprawa trafiła do sądu, gdzie właściciel Robert Peczyński, wraz ze swoim adwokatem, usilnie przedstawiają, jak to właśnie firma BRUK, została oszukana przez klienta, który jest nie świadomy tego, jaką umowę podpisuje z firmą BRUK Robert Peczyński. Z moich informacji wynika, że od roku 2016 tego, firma BRUK Robert Peczyński, jest w sporze sądowym z ponad 115 pokrzywdzonymi klientami , którzy zostali w jakiś sposób, oszukani przez firmę BRUK Robert Peczyński. Sam właściciel firmy BRUK, jak i jego rodzina, nie ma najmniejszego poważania w mieście Marki. WSZYSTKICH PRZESTRZEGAM PRZED FIRMĄ BRUK ROBERT PECZYŃSKI!!!!!!! Nie dajcie się oszukać, tak jak dało się oszukać ponad stu klientom, którzy teraz ponoszą konsekwencje, współpracy z Firmą BRUK. Jest tyle porządnych firm brukarskich, które nie okradają klientów i z najwyższą starannością wykonują swoje usługi. NIE DLA OSZUSTWA PRZEZ FIRMĘ BRUK ROBERT
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: ReklamaEBOOK 528057
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: ReklamaEBOOK 528009
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Negatywna
Autor: Marki 527908
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: ReklamaEBOOK 527684
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: ReklamaEBOOK 527605
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Negatywna
Autor: Małgorzata 527132
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: ReklamaEBOOK 527087
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: ReklamaEBOOK 527044
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: Reklama 527012
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: Reklama 526981
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: Reklama 526946
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: Reklama 526902
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Negatywna
Autor: Marki 526745
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: ReklamaEBOOK 526706
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Negatywna
Autor: Marki 526429
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: Reklama 526390
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Negatywna
Autor: Marki 526361
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: ReklamaEBOOK 526255
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: ReklamaEBOOK 526212
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Negatywna
Autor: Marki 526076
Na tym forum wymieniamy informacje na temat firmy BRUK!!!!!! W celu tuszowania negatywnych opinii, firma zasypuje forum swoją zawartością. Dlatego warto przewinąć stronę, poszukać innych platform i zapoznać się z innymi opiniami. Kostka brukowa, którą sprzedają, jest trzeciej jakości, a ostateczne rozliczenie jest bardzo kosztowne. Umowa z firmą Peczynski nie jest opłacalna. Firma brukarska z Marek wprowadziła zmianę nazwy w tytule przez administratora, więc nie pozwólmy, aby ten oszust zmanipulował nas. Marki ul. Piłsudskiego ul.Lisia
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Opinia: Pozytywna
Autor: ReklamaEBOOK 526042
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi.